środa, 21 grudnia 2011

Starość nie radość.

Nie czułem się staro. Nigdy. Chociaż mam już ponad ćwierć wieku na testach sprawnościowych potrafiłem być wyraźnie lepszy niż chłopaki zaraz po szkołach średnich. Czasem się jeszcze sklepikarz o dowód zapyta przy zakupie piwa. Sami przyznacie, że to powody, by uważać się nadal za młodziana. Niestety...minęło to bezpowrotnie. Ale od początku.
Zawsze uważałem stacje radiowe typu "Złote przeboje"  za stacje z muzyką dobrą, lepszą niż RMF, Eska i im podobne. Wykonawcy przebojów złotych, jak z pewnością wszyscy wiedzą, często już nie tworzyli. A jeśli tworzyli, to było to w wielu przypadkach żerowanie na dawnej świetności. Jakież było moje zdziwienie, gdy na jednej ze stacji grających stare przeboje usłyszałem...przeboje swojej młodości! Chociażby Mr President i ich sławne jedzące jaja koko dżambo! Przebój, który przywodzi na myśl dyskoteki w sali 107 (numer sali od polskiego w mojej szkole podstawowej), podpieranie ścian i wyśmiewanie frajera, który pierwszy wyszedł tańczyć (ja byłem grypsujący, nie byłem frajerem-zaczynałem tańczyć jako jeden z ostatnich :) ). Przeboje mojego dzieciństwa są już na tyle stare, by grać je na stacjach z zabytkami... Chyba pora kupić sobie maść na reumatyzm. Czy tam hemoroidy.

niedziela, 18 grudnia 2011

Śpiewam o lodzie i ogniu.


Dawno żaden autor nie sprawił, bym czytał jego książkę z wypiekami na twarzy i swoistą niecierpliwością, która nakazywała mi czytać jak najszybciej, by dowiedzieć się, co jeszcze się wydarzy. W gruncie rzeczy do tej pory chyba tylko Marek Hłasko wywoływał u mnie tego typu reakcje. I Tolkien.
W ten oto zgrabny sposób przeskoczyłem z literatury polskiej XX wieku do fantastyki. Muszę przyznać z ręką na sercu, że fantastyka, science-fiction i im podobne nie pociągały mnie nigdy jakoś szczególnie. Jedynymi słusznymi książkami o elfach, krasnoludach i innych niesamowitych stworach wydawały mi się te wchodzące w skład „Władcy Pierścieni”, z którym zapoznałem się jeszcze nim stare Indianki przepowiedziały ekranizację. Później sięgałem od czasu do czasu do fantastyki i s-f (Sapkowski, Howard, Herbert), jednak nic nie przykuło mej uwagi na dłużej. Aż do teraz.
Stacja HBO w tym roku wyemitowała pierwszy sezon serialu „Gra o tron” na podstawie sagi „Pieśń Lodu i Ognia” autorstwa George'a R.R. Martina. Muszę przyznać, że serial mnie zaciekawił do tego stopnia, że po zakończeniu emisji zapoznałem się z książką. Przeczytałem, spodobała się i...tyle. Miałem na głowie inne sprawy, które zepchnęły wszystko inne na boczny tor, w tym również książki. Tak się jednak stało, że moja luba kupiła mi na urodziny drugą część sagi (która jeszcze nie została zekranizowana, ale trwają już nad tym prace). No i stało się. Coś koło 800 stron przeczytane w 4 dni. Kupiłem sobie 2 tomy kolejnej części-około 1100 stron w sumie w 5 albo 6 dni. Jak na mnie to wynik wcale niezły. A dlaczego tak wciąga?
Z pewnością jednym z powodów są bohaterowie i sposób konstrukcji książek wchodzących w skład sagi. Nie jest ona podzielona na typowe rozdziały, lecz na rozdziały dotyczące poszczególnych osób. Tak więc w jednym rozdziale widzimy to co się dzieje wewnątrz i wokół królewskiego namiestnika, by w następnym rozdziale śledzić losy karła, zaś w kolejnym historię młodej dziewczyny wydanej za mąż za krzyżówkę Genghis Khana, Atylli, Conana i królika (bo lubi TEN sport :) ). Sprawia to, że niewiele rzeczy jest jednoznacznych, jedno wydarzenie może mieć kilka wersji, zaś czytelnik może skłonić się do tej, która jest według niego najbardziej prawdopodobna i… mylić się. Jakież było moje zdziwienie, gdy jeden z głównych wątków okazał się u swych źródeł całkowicie inny niż przypuszczałem! Po niemal tysiącu stron! Sprawia to, że nie można mieć zaufania do narratora, co osobiście bardzo lubię. Jak mówią w Archiwum X „nie ufaj nikomu”. Co ciekawe również bohaterowie mają problemy z tym, komu wolno zaufać a komu nie, więc odczucia czytelnika stają się zgodne z odczuciami bohaterów.
No właśnie, bohaterów. Prócz postaci, które posiadają własne rozdziały są jeszcze dziesiątki, jeśli nie setki, bohaterów -nazwijmy ich umownie- pobocznych. Mimo tak zatrważającej liczby postaci nie odczułem chaosu i mieszania się person. Taka ilość sprawia raczej, że świat żyje, staje się bardziej realny. Postacie są ze sobą złączone sieciami powiązań- on jest ojcem tego, którego tamten pokonał w turnieju, zaś ten pokonany jest bratem tej, która została zgwałcona i zabite przez tego, który obecnie służy temu itd. itp. Z pewnością ułatwia to zapamiętywanie postaci. Warto również wspomnieć o niejednoznaczności postaci. Są oczywiście bohaterowie, których z miejsca się nienawidzi i skazuje się ich na dekapitację, są też jednak tacy, przy których człowiek zastanawia się- on jest z tych dobrych, czy z tych złych? Brud pod paznokciami możemy również znaleźć u bohatera, który jest postacią główną i wydaje się przy pobieżnym poznaniu jak najbardziej pozytywną! Co ciekawe nie ma również herosów- postaci nie do pokonania. Każdy bohater może być zraniony, zabity, okaleczony nawet przez zwykłego kmiotka. Ciekawy to zabieg, dodający według mnie światu książek Martina szczyptę (sporą!) realizmu.
 Z tego co napisałem wynika, że sagę jak najbardziej polecam (dodam, że nikt mi za to nie płaci, robię to z własnej, nie przymuszonej woli). Polecam ją nawet tym, którzy na samo słowo „fantastyka” dostają torsji. Dlaczego? Ponieważ szczerze mówiąc fantastyki jest tu jak na lekarstwo. Niby czasem przemknie jakiś smok, albo pojawi się czarodziej, są to jednak krople w morzu intryg i relacji ludzko-ludzkich, które w książce dominują. Dziękuję za uwagę.